"Bobby Fischer kontra reszta świata" w tłumaczeniu Dariusza Radziejewskiego cz.2
Komentarz tłumacza do pierwszego rozdziału: 1 Bobby Fischer w Upiornym Mieście
Tym Upiornym Miastem jest Nowy Jork, w którym Bobby Fischer się wychował i dorastał. Pod koniec czerwca 1972 roku Fischer przylatuje do Nowego Jorku z Los Angeles, dokąd się przeprowadził w roku 1968, i za wszelką cenę stara się odwlec wyjazd na mecz ze Spasskim.
Po tym, jak islandzcy organizatorzy zgodzili się spełnić rozliczne żądania Fischera dotyczące funduszu nagród i warunków gry, dogodnym pretekstem odmowy wyjazdu do Reykjaviku jest dla Fischera żądanie trzydziestu procent zysków ze sprzedaży biletów wstępu na mecz. Islandczycy nie mogą się na to zgodzić, ponieważ sprzedaż biletów wstępu ma im zapewnić przynajmniej częściowy zwrot sporych pieniędzy zainwestowanych w ten mecz.
Drugim źródłem dochodu, na jakie liczą organizatorzy, jest kontrakt z Chesterem Foxem i Richardem Steinem na filmowanie meczu i sprzedaż filmu. Tymczasem Fischer ociąga się nawet z podpisaniem tego lukratywnego kontraktu. Jego znana od lat niechęć do podejmowania zobowiązujących decyzji i podpisywania czegokolwiek zdaje się jeszcze bardziej pogłębiać.
Prawnik Fischera Davis z pomocą grupy przyjaciół, zwłaszcza Anthony’ego Saidy’ego, usiłuje przełamać opór Fischera i w końcu zapakować go do samolotu. Czas jest najwyższy. Uroczyste otwarcie meczu zaplanowano na 1 lipca, pierwsza partia ma się rozpocząć 2 lipca. Spasski i jego ekipa są już w Reykjaviku od kilku dni, przylecieli tam wcześniej, aby się zaaklimatyzować.
Dlaczego Fischer naraża mecz, który może mu przynieść ogromne dochody, wykłócając się o skromną sumę ze sprzedaży biletów wstępu? Wygląda na to, że są dwa powody: jeden z nich zależny od Fischera i kontrolowany przez niego, drugi niezależny od niego i znajdujący się poza jego kontrolą.
Pierwszy powód to celowa taktyka uzyskiwania przewagi psychologicznej za pomocą narzucania swojej woli i wymuszania ustępstw, skierowana bezpośrednio przeciw organizatorom, ale pośrednio oddziaływająca negatywnie na przeciwników. Fischer stosuje tę metodę od wielu lat i zdążył już nauczyć wszystkich, że nie uznaje żadnych kompromisów.
Drugim powodem są pogłębiające się trudności emocjonalne Fischera, jego lęk przed rozpoczęciem gry. Problemy psychiczne Fischera zaczynają przybierać chorobliwe rozmiary i potrzeba coraz większego wysiłku wielu osób i stosowania rozmaitych sposobów motywacji, aby go skłonić do gry. Co gorsza, Fischer naprawdę boi się Spasskiego, dotąd nie wygrał z nim żadnej partii, a przegrał trzy.
Ubocznym skutkiem skandalicznego zachowania Fischera jest rosnące zainteresowanie meczem i szachami mediów całego świata, w tym, oczywiście, amerykańskich.
Rozdział 1
Bobby Fischer w Upiornym Mieście
***
Na lotnisku w Los Angeles nerwy Bobby’ego napięły się o kilka dodatkowych kresek. Rozluźnił go bilet powrotny opłacony przez Federację Szachową Stanów Zjednoczonych. Na lotnisku Kennedy’ego Bobby i Saidy rozdzielili się, umówieni na spotkanie następnego dnia, w środę 28 czerwca. Bobby wydawał się zadowolony, kiedy wpadł na brytyjskiego menedżera telewizyjnego, którego poznał w programie Davida Frosta, a ten ofiarował mu darmową podwózkę w swojej dyrektorskiej limuzynie do Klubu Yale. Byłby mniej zadowolony, gdyby mógł przewidzieć następny odcinek. Człowiek Frosta wygadał się komuś, gdzie Bobby przebywa, wiadomość dotarła do tego niskiego, przysadzistego dziennikarza, a ten wyciągnął korek i rozpoczął sekwencję zdarzeń, w wyniku której cały czwartek spłynął do kanału.
Właśnie takich poślizgów Davis najbardziej się obawiał. Aby im zapobiec, przygotował rodzaj skryptu, jakiego używali do napisania „Mission: Impossible”. Plan polegał na tym, żeby porwać człowieka dla jego dobra i zrobić to tak przebiegle, żeby ofiara nie wiedziała, co się z nią dzieje. To była robota dla dżina z butelki, z tym że Davis nie miał w swojej książce telefonicznej jego numeru. Dlatego poprosił Tony’ego Saidy’ego, żeby przetrzymał Bobby’ego z dala od kłopotów i zabrał go na wycieczkę po sklepach, a sam skrzyknął jeszcze dwóch kumpli i zawodowego szofera do pomocy. Nikt z całej piątki nigdy w życiu nie porwał niczego trudniejszego jak ciasteczko.
Herb Hochstetter i Morris Dubinsky pojawili się w Klubie Yale o 8.30 w środę rano. Siedzieli w limuzynie Dubinsky’ego przez cztery i pół godziny, czekając, aż Bobby się obudzi. Hochstetter, znany konsultant marketingowy i stary przyjaciel Davisa, to krępy, energiczny mężczyzna po pięćdziesiątce o twardych ustach i bladych rozbawionych oczach, nieomal przykrytych przez fałdy skóry, które zwisają spod jego brwi jak złachane portiery. Jakieś dwanaście lat temu Hochstetter najął Bobby’ego do promowania tandety o nazwie „Szachy Mandaryńskie” i Bobby pracował przy tym beznadziejnym projekcie tak żarliwie, że Hochstetter nabrał do niego głębokiego szacunku. Kiedy Davis zadzwonił, Hochstetter wrzucił do kosza swój napięty terminarzyk i zgodził się spędzić dwa dni, wodząc szachowego niedźwiedzia po Manhattanie.
Dubinsky jest byłym rzeźnikiem z Bronksu, niepodatnym jak gumowy kurczak. Kiedy supermarkety przejęły biznes mięsny, zamknął swój sklep i zamiast pracować dla innych, sprzedał dom i kupił taksówkę. Dwa lata później zamienił ją na cadillaca. Nie tak dawno temu kupił sześć limuzyn, wszystkie spod igły, płacąc gotówką osiemdziesiąt jeden tysięcy dolarów plus podatek.
– Nikomu nic nie jestem winien – Dubinsky mi powiedział. – Morris przed nikim nie musi się zginać.
Koło pięćdziesiątki, zbudowany jest (sam pierwszy to przyznał) „jak wół”. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze ponad osiemdziesiąt kilo żywej wagi i mięśnie nawet we włosach. Jak Dubinsky’emu się coś nie podoba, to od razu powie, i nie potrzebujesz aparatu słuchowego, żeby do ciebie dotarło.
O pierwszej po południu Hochstetter i Dubinsky mieli już mrówki w spodniach. Saidy przyjechał, poszedł na górę i koło drugiej wydobył Bobby’ego z łóżka. Chociaż większa część dnia była już zmarnowana, Bobby nie miał nastroju na pośpiech. Gdy jechali przez miasto, Bobby rozpierał się na drogiej tapicerce i dzwonił do przyjaciół z samochodowego radiotelefonu. Po pięćdziesięciu minutach w banku pojechali do Stage Delicatessen na Siódmej Alei, gdzie Bobby zjadł zupę i sandwicha oraz wypił parę szklanek świeżego soku pomarańczowego.
Była już 3.30. Przez następne półtorej godziny Bobby’emu udało się załatwić kilka drobiazgów i nadszedł czas, żeby wracać do Klubu Yale na spotkanie z Davisem. W teorii Bobby szykował się do wyjazdu do Islandii. W rzeczywistości poruszał się jak człowiek, który z trudem budzi się z głębokiego snu, wiedząc o tym, że nie spodoba mu się to, co zobaczy, kiedy otworzy oczy.
***
Andrew Davis jest szczupłym mężczyzną średniego wzrostu z bystrymi, ciemnymi oczami za okularami profesjonalisty. Ma małą głowę z ułożonymi pieczołowicie włosami i perfekcyjny uśmiech Teddy’ego Roosevelta. Skończył czterdzieści trzy lata i posiada zmarszczki na dowód, że to prawda, ale charakteryzuje go także wiewiórcza żywotność i poczucie humoru, od którego pęka przepona. Facet typu fajka i łaty na łokciach. Podejrzewam, że Davis lubi o sobie myśleć jako o kimś pomiędzy nauczycielem angielskiego w Choate, ostro targującym się hurtownikiem odzieży i pomniejszonym Disraelim. Dużo czyta, ale jego strona intelektualna podporządkowuje się bez żalu pełnemu werwy człowiekowi praktycznemu.
Davis jest sprytny, precyzyjny i do tego stopnia etyczny, że znajomi nazywają go Saint Andrew. Dzieli z ojcem firmę prawniczą, która pozwala na wygodne życie, ale nigdy nie uczyni go bogatym. Na pewno nie dorobi się na Bobbym. W ciągu dwunastu lat Davis przepracował dla niego setki godzin, nie wystawiając mu rachunku choćby na dziesięć centów. Dlaczego nie?
– Tradycyjny żydowski podziw dla intelektu – wyjaśnił jeden z przyjaciół Davisa. – Andy postrzega Bobby’ego jako swego rodzaju świętego idiotę, kruche naczynie, w które został wlany czysty Logos. On nie może go zostawić.
Od kilku tygodni Davis nie życzył sobie niczego innego, jak tylko tego, aby jednak mógł to zrobić. Bobby zabierał czas i energię, potrzebne innym klientom. Jednak Davis trwał na posterunku. Nie było nikogo, kto mógłby zająć jego miejsce. Jak każdy, komu zależało na Bobbym, Davis wiedział, co czeka Bobby’ego, jeśli nie zagra w tym meczu. Media, już i tak poirytowane, wyszarpią mu flaki. Publiczność pozbawiona widowiska, za którym dyszy, zapamięta go jako kogoś godnego pogardy. Świat szachowy spisze go na straty jako drugiego Paula Morphy’ego, geniusza zbyt chorego, by zrealizować swój talent. Organizatorzy ważniejszych turniejów będą się wahać, czy warto mieć do czynienia z człowiekiem, który może nawet nie stawić się do gry.
Ale Davis najbardziej martwił się o to, jak takie potencjalne masowe odrzucenie podziała na samego Bobby’ego.
– Bycie najlepszym szachistą na świecie jest dla Bobby’ego jedyną drogą utrzymywania relacji ze światem – powiedział mi kiedyś. – Jeżeli on nie zagra w tym meczu, może się z nim stać coś bardzo złego. – Popatrzył mi w oczy. – Nawet samobójstwo.
Davis szanował Bobby’ego.
– Myślę o nim jako o odważnej osobie – powiedział pewnego razu – która tak się złożyło, że jest fizycznie płochliwa. Często muszę udawać przy nim słabego, żeby go nie wystraszyć.
Davis z respektem podchodził także do powodów, dla których Bobby nie chciał grać w Islandii. W marcu Bobby powiedział, że Islandia jest za mała i zbyt prymitywna.
– Idiotyczne miejsce na mecz o mistrzostwo świata.
Sala gry nie spełniała wysokich standardów, do których Bobby był przyzwyczajony, poza tym był przekonany, że zapewnienie odpowiedniego oświetlenia będzie ponad siły miejscowych techników. Jeśli chodzi o hotele, był tam tylko jeden zdatny do zamieszkania i Bobby dałby sobie rękę uciąć, że będzie go musiał dzielić z Rosjanami i prasą.
– Żadnej prywatności. I jeszcze jedna sprawa. Jak mam się rozerwać między partiami? Telewizja jest nudna, w kinach puszczają filmy sprzed trzech lat, nie ma dobrych restauracji. Ani jednego kortu tenisowego na całej wyspie, nawet kręgielni. Takie rzeczy mogą źle wpłynąć na moją grę.
Bobby’ego niepokoiła również izolacja Islandii i problemy oprawy medialnej. Paru dziennikarzy może przylecieć na rozpoczęcie i zakończenie meczu, ale partii nie da się transmitować do Ameryki i Europy, bo nie funkcjonuje tam system Intelsat.
– Ten mecz powinien być transmitowany przez telewizję. Jeśli tak będzie, to przewiduję, że szachy staną się ważnym sportem w Stanach Zjednoczonych praktycznie z dnia na dzień.
Izolacja powodowała również problemy finansowe. Bobby był pewien, że wpływy z biletów wstępu będą katastrofalne, bo jest za mało Islandczyków, żeby wypełnić widownię, a kto może sobie pozwolić na to, żeby odbyć daleką podróż do Islandii i siedzieć tam przez dwa miesiące, oglądając mecz szachowy? Bobby uważał się za supergwiazdę i jeśli idzie o pieniądze, chciał tyle, ile oferowano takim supergwiazdom jak Joe Frazier i Muhammad Ali.
Islandzka Federacja Szachowa już spełniła dwa z jego trzech warunków: 78 125 dolarów dla zwycięzcy i 46 875 dolarów dla przegranego, plus gruby plaster dochodów z filmu i telewizji: trzydzieści procent dla Borysa i trzydzieści procent dla Bobby’ego. Ale gdy Bobby zażądał jeszcze trzydziestu procent dochodów ze sprzedaży biletów wstępu, Islandzka Federacja Szachowa zamieniła się w kamienną ścianę.
– Jak damy Bobby’emu trzydzieści procent, to będziemy musieli dać trzydzieści procent Borysowi – powiedział Thorarinsson. – Ale jeśli to zrobimy, to skąd weźmiemy pieniądze na nagrody? Nie, nagroda jest właśnie udziałem Bobby’ego w zyskach z biletów.
W tym momencie Bobby też utwardził stanowisko.
– Jak nie dostanę pieniędzy z biletów wstępu – powiedział Davisowi – to nie pojadę.
Jeszcze zanim zaczął się spór z Islandzką Federacją Szachową, Bobby flirtował z ideą wysadzenia meczu w powietrze. Patrzył podejrzliwie na Islandię, ponieważ była pierwszym wyborem Spasskiego i jego podejrzenia jeszcze się pogłębiły, kiedy mu doniesiono, że Thorarinsson powiedział, że jest „arogancki” i powinien być zdyskwalifikowany. Pogrążony w ponurej zadumie w swoim pokoju w hotelu Grossingera w Górach Catskill niedaleko Nowego Jorku, gdzie założył swój „obóz treningowy”, Bobby widział wszędzie wrogów. Prezydenta FIDE doktora Maksa Euwego nazwał „narzędziem Rosjan”. Powiedział, że Ed Edmondson z Federacji Szachowej Stanów Zjednoczonych, który spędził dwa lata swojego życia i około pięćdziesięciu tysięcy dolarów z zasobów Federacji, żeby go pielęgnować w czasie meczów kwalifikacyjnych, „zdradził” go Rosjanom. Był pewien, że Lothar Schmid, niemiecki arcymistrz wybrany przez Edmondsona na głównego arbitra meczu, jest częścią zmowy. Przed wyjazdem do Kalifornii nabrał przekonania, że również rząd Stanów Zjednoczonych jest przeciwko niemu. Wyobrażał sobie, że Edmondson i Euwe zostali zmanipulowani przez Waszyngton, aby zesłać ten mecz do dalekiego Reykjaviku, gdzie jego wiktoria przejdzie bez echa i nie przeszkodzi polityce odprężenia między USA a ZSRR.
Zanim wrócił z Kalifornii do Nowego Jorku, jego umysł zdążył obrosnąć tymi spekulacjami jak dzikim winem. Obsesyjne powtarzał, że Euwe musi być „ukarany”, a Thorarinsson „zniszczony”. Kazał Davisowi wynegocjować takie warunki umowy, żeby Islandczycy nie zarobili na meczu ani korony, a najlepiej, żeby ponieśli stratę. Nawet wtedy nie miał przekonania, że pojedzie. Nic dla niego nie znaczyło to, że sam najwięcej by stracił i nie troszczył się o to, że oddałby bez walki tytuł mistrza w ręce swoich odwiecznych wrogów, Rosjan. Co do kariery, nie miał żadnych obaw.
– Każdy wie, że jestem najlepszy, więc po co mam grać?
W środę Davis miał jasność, że te myśli harcowały w głowie jego klienta jak myszy w stodole. Było oczywiste, że rozsądną argumentacją nie da się ich stamtąd wypędzić w jeden dzień. Potrzebny był dobry kot i trochę po szóstej Davis go znalazł.
Zaprowadził Bobby’ego do baru w Klubie Yale na spotkanie z Chesterem Foxem i Richardem Steinem. Fox, trzydziestosiedmioletni cherubin z ostrym przypadkiem piegowatości i aureolą puszystych pomarańczowych włosów, był mało znanym reżyserem, z którym Islandzka Federacja Szachowa zawarła umowę na film dokumentalny o meczu. Stein był jego inwestorem. Krępy macher, który zrobił miliony na odzieży sportowej, a potem zaczął karierę prawniczą. Z tego, co słyszał o Bobbym, wnosił, że powinien się spodziewać ostrego targowania i nie miał nic przeciwko temu.
Przyjechali, oświadczył Stein, żeby zaproponować Bobby’emu złoty interes. Kontrakt Bobby’ego z Islandzką Federacją Szachową gwarantuje mu trzydzieści procent wszystkich zysków z filmu o meczu. Oprócz tego Stein oferuje mu udział (później Fox powiedział, że to było dwanaście i pół procent) w zyskach firmy Chester Fox Inc. Jedyną rzeczą, jaką Bobby musi zrobić w zamian za to, jest pojechanie do Islandii i zagranie w szachy. I ewentualnie przeczytanie paru komentarzy do filmu, jaki Fox zamierza o tym meczu zrobić. Stein przejechał po umowie na wrotkach – honoraria za powtórki, sprzedaż licencji, koszty nad kreską i pod kreską – i zatrzymał się z efektownym wywijasem przed Bobbym, jakby czekając na aplauz.
Bobby siedział, wykręcając i ugniatając papierowy kubek. Nagle oczy mu się zwęziły i zapytał:
– To ile zarobię?
Stein zamrugał. „Wtedy zrozumiałem” – powiedział mi później – „że umowy biznesowe są dla Bobby’ego tym, czym dla mnie są szachy. Nie skapował ani słowa z tego, co mu powiedziałem”.
Stein wyjaśnił Bobby’emu cierpliwie, że zyski ze skomplikowanego przedsięwzięcia są trudne do przewidzenia.
– Ale nie angażowałbym się w to, gdybym nie uważał, że na tym zarobimy. A cokolwiek zarobimy, będziesz miał w tym udział.
Oczy Bobby’ego znowu się zwęziły.
– Wy zarobicie więcej niż ja?
Stein wytłumaczył Bobby’emu, że w Ameryce biznes robi się w ten sposób, że ludzie, którzy ryzykują pieniądze, mają prawo do większych zysków. Bobby wiedział o tym, ale Stein podejrzewał, że Bobby ma trudności z zaakceptowaniem faktu, że ta zasada obowiązuje także wtedy, kiedy chodzi o niego.
– No to jak? – Stein w końcu zapytał. – Mamy umowę czy nie mamy?
Bobby nie chciał powiedzieć tak, ale nie powiedział też nie. Obracając się do Foxa, poradził:
– Lepiej się pospiesz, bo przegapisz samolot na Islandię.
Davis z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Bobby radzący Foxowi, żeby wsiadał do samolotu na Islandię bez podpisanego kontraktu to było jak uprzejmy Gaston z komiksu mówiący przy gilotynie do Alfonse’a: „Pan pierwszy”. Ale jeżeli Bobby chciał, żeby Fox leciał do Reykjaviku, czy to nie znaczyło, że też tam niedługo będzie? Czy oferta Steina nie sprawiła, że mecz wydaje się jeszcze bardziej pożądany?
Nie na długo. Dziesięć minut po tym, jak tamci wyszli, Bobby znowu obrzucał Islandczyków błotem. Nawet dobry kot nie poradził sobie z myszami w głowie Bobby’ego.
https://ridero.eu/pl/books/bobby_fischer_kontra_reszta_swiata/